Rozważania niedzielne
- Szczegóły
- Kategoria: Rozważania niedzielne
1. Jest jedna cnota, bez której nie można sobie wyobrazić ludzkiego życia, cnota, która łagodzi napięcia, rozwija inicjatywę, popycha ludzi do bohaterskich czynów, jest motorem wszelkiego ludzkiego działania. Cnota, która jednoczy ludzi i narody ze sobą, a tej cnocie na imię: miłość.
Jeśli Chrystus w dzisiejszej ewangelii na pytanie uczonego w Piśmie, które jest największe przykazanie, odpowiedział, że jest nim przykazanie miłości bliźniego i Boga, chciał przez to powiedzieć, że bez tego przykazania nie można sobie wyobrazić ludzkiego życia.
Ale właściwie, co to jest miłość? Najtrudniejsze do odpowiedzi pytanie. Można powiedzieć, że Chrystus odpowiedział na nie, nie tyle słowami, ile całym swoim życiem. Dlatego mógł pod koniec swojego życia powiedzieć że: „większej miłości nikt nie ma jak ten, kto życie swoje daje za przyjaciół swoich” (J 15,13). Dlaczego mamy obowiązek kochać Boga?
2. Bo On nas pierwszy umiłował. Z miłości ku nam stworzył świat i oddał go człowiekowi pod panowanie. Człowieka uczynił swoim obrazem i wywyższył go ponad wszelkie stworzenia. Wysyłając go w drogę życia, wyposażył go w najwspanialszy dar: swoją boską przyjaźń. Ale człowiek nie docenił tego daru. Przez grzech zerwał tę przyjaźń i odszedł od Boga. Ale co ważniejsze, Bóg nie odszedł od człowieka. W trosce o jego zbawienie i szczęście, obiecał zesłać Odkupiciela. Jeszcze w raju go obiecał. A potem zapowiadał nieustannie jego przyjście przez patriarchów, proroków i mędrców. I kiedy obiecany Zbawca przyszedł, zaświadczył swoją nauką i swoim życiem o miłości Boga do człowieka. W rozmowie z Nikodemem, o czym pisze św. Jan Ewangelista, Jezus odkrył rąbek tajemnic bożych. Oświadczył mu otwarcie, że: „Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). W istocie rzeczy miłość Jezusa do człowieka nie miała granic.
Pragnąc podkreślić jej nieprzemijającą wartość, Jezus zalecił ją swoim uczniom, a przez nich nam wszystkim w swoim testamencie, tj. w swojej arcykapłańskiej modlitwie wygłoszonej na krótko przed swoją śmiercią w Wieczerniku. Oświadczył im wtedy: „Jako mnie umiłował Ojciec i ja was umiłowałem, trwajcie tedy w miłości mojej” (J 15,9). Prośbę tę Jezus wypowiedział we Wielki Czwartek wieczorem, a w Wielki Piątek już nie żył. Umierał świadomie. A kto umiera świadomie, ten przed śmiercią .nie porusza błahych spraw. Mówi o tym, co mu najbardziej leży na sercu. A co Jezusowi najbardziej leżało na sercu? O czym chciał, żebyśmy po Jego śmierci pamiętali? Chciał, byśmy zawsze pamiętali o tym, co ś w. Jan tak pięknie określił: „Bóg jest miłością”, a my mamy obowiązek wierzyć tej miłości. Mamy uwierzyć jej i żyć tą miłością do końca naszego życia, by kiedyś, po najdłuższym naszym życiu, tę Miłość własnymi oczyma oglądać w wieczności.
3. Uczony w Piśmie z dzisiejszej ewangelii, pytający Chrystusa o największe przykazanie dowiedział się od Niego nie tylko tego, że jest nim miłość, ale jeszcze usłyszał, jaką ona zajmuje rolę w hierarchii wszelkich wartości. Jezus powiedział mu, że „miłować Go (tj. Boga) całym sercem... daleko więcej znaczy, niż wszełkie całopalenia i ofiary” (w. 33).
Chrystus jakby chciał mu przez to powiedzieć, że dobrą rzeczą jest modlitwa, wspaniałą składanie ofiar, niezwykle ważną dobroć i życzliwość dla drugich, ale te wszystkie wartości bledną wobec jednej wartości, którą jest miłość Boga. Ona jest najważniejszą i najwspanialszą cnotą. Bez niej życie ludzkie nie miałoby najmniejszego sensu. Opromienione nią otwiera człowiekowi już tu na ziemi niebo.
Wiedział o tym dobrze św. Augustyn, dlatego snując na ten temat refleksje, postawił swoim słuchaczom pytanie? Powiedz mi, co ty miłujesz, a ja ci powiem kim jesteś. Jeśli niebo miłujesz, niebem jesteś, jeśli ziemię miłujesz, ziemią jesteś, jeśli Boga miłujesz, Bogiem jesteś.
Musimy sobie my dziś postawić takie pytanie: co my właściwie miłujemy, co nosimy w zakamarkach naszego serca? Jakie są nasze najskrytsze pragnienia i myśli, a sumienie, ten najlepszy sejsmograf naszej duszy udzieli nam na te pytania najlepszej odpowiedzi. Powie nam za św. Pawłem, że gdybym „mówił językiem ludzi i aniołów... i gdybym znał wszystkie tajemnice i posiadał wszelka wiedzę, i gdybym miał taką wiarą, iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym...” Tylko miłość, tylko ona jedna coś znaczy, poza nią nic nie ma znaczenia, św. Paweł kończy swój hymn o miłości słowami: teraz trwają te trzy: wiara nadzieja i miłość, ale z nich największa jest miłość (1 Kor 13). Nie potrzeba więcej wyjaśnienia.
Potrzeba jednej rzeczy: potrzeba żyć miłością. Potrzeba wprowadzić ją we wszystkie detale naszego życia. W takim ustawieniu sprawy rozumiem pytanie Chrystusa skierowane do Piotra na krótko przed mianowaniem go pierwszym papieżem: „miłujesz mnie więcej aniżeli inni?” Piotr odpowiada: „tak Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję”. A jeśli tak to: „paś baranki moje, paś owce moje, paś owieczki moje”. Chrystus przyjął wyznanie Piotra i stwierdził, że ono jest wystarczające, aby Piotr mógł Go godnie reprezentować na ziemi. Ono wystarczy za wszystko, bo miłość jest wszystkim.
4.. Moi Drodzy! W każdą niedzielę przychodzimy do kościoła. Przychodzimy tu, aby uczestniczyć we mszy św. Ale również przychodzimy i w tym celu, aby poznać jak wielka jest miłość Chrystusa do nas. Pragniemy od tej Jego miłości zapalić nasze serca i Jego miłością przepełnić całego siebie. Prośmy Go dzisiaj o to gorąco. Amen.
ks. Stanisław Grzybek (https://liturgia.wiara.pl/doc/420131.31-Niedziela-zwykla-B/3)
- Szczegóły
- Kategoria: Rozważania niedzielne
Ewangelia dzisiejsza prowadzi nas do Jerycha i do spotkania Jezusa ze ślepcem Bartymeuszem. To co się wydarzyło podczas tego spotkania, często ma miejsce w naszych spotkaniach z Jezusem. Warto by się nieraz postawić w miejscu Bartymeusza i pomyśleć o swoich niedomaganiach, może i o własnej „ślepocie".
Św. Marek rozpoczyna dzisiejszy fragment Ewangelii od informacji, że ślepy żebrak Bartymeusz siedział przy drodze. Od razu ewangelista przybliża nam jego doświadczenie biedy materialnej. Bartymeusz był ślepy i wiedział o tym. Wielu ludzi nawet całkowicie ślepych na dobro, obarczonych grzechami, nie tylko, że nie widzą swojej ślepoty, ale często uważają się za lepszych od innych. Jak ważne jest rozpoznawanie swojej ślepoty, bo tylko wówczas Bóg może się nią zająć.
Druga informacja, że jest żebrakiem, ukazuje nam prawdę o jego poniżającym sposobie życia. Musi wybłagać jakiś grosz, by móc w swojej biedzie przeżyć kolejny dzień. My bardzo boimy się tego, co uderza w naszą ludzką godność, boimy się podejmować zadań, które społecznie uważane są za niższe, czy nawet poniżające. Sztucznie podsycając swoją godność, możemy nie być wrażliwi na to, co jest ubogie, proste, niemodne. Można popełnić głupstwo wynikające z pychy, gdy nie prosi się o coś, czego się bardzo potrzebuje, co jest potrzebne, bo uważa się, że jest to poniżające.
Bartymeusz siedzi przy drodze - to już trzecia informacja płynąca z rozważanego fragmentu Ewangelii. Te słowa oddają sytuację człowieka, który nie porusza się po prawdziwej drodze. Jest kimś, kto tęskni, by wejść na drogę i iść z innymi, i który czeka na Jezusa, na Tego, który sam powiedział o sobie „Ja jest drogą" (J 14,6). Poruszać się nawet po autentycznej drodze bez Jezusa, to podróż donikąd.
To długoletnie życie Bartymeusza w ślepocie, na żebraniu, przy drodze nagle wypełnione jest głosem, że zbliża się Jezus z Nazaretu. Niewidomy może tylko słyszeć, mówić i poruszać się po omacku. Przecież Bartymeusz w swoim życiu słyszał tysiące informacji, może nawet z większym nasileniem, niż ta, że zbliża się Jezus z Nazaretu. Bycie uczniem właśnie rodzi się w ten sposób, że pośród mnóstwa dochodzących, może i ważnych głosów, wybiera się ten najważniejszy, któremu na imię Jezus z Nazaretu. Pomyślmy o tych licznych głosach, które codziennie dochodzą do nas w postaci plotek, płytkiego humoru, przekleństw, którymi karmimy się bezrefleksyjnie, a gdzie są słowa o Jezusie?
Reakcja Bartymeusza na obecność Jezusa jest natychmiastowa. Zaczyna on wołać i prosić o litość. Na pewno ten zryw i krzyk Bartymeusza nie był jego codziennym zachowaniem wobec każdego od kogoś spodziewałby się, że może otrzymać uzdrowienie. Mieć prawdziwą intuicję, co do spotykanych ludzi i ich możliwości, to kolejna często nasza słaba cecha. Lgniemy do ludzi, którzy nie kierują się w swoim postępowaniu wartościami, którzy potrafią nas wykorzystać.
Nasz bohater nieoczekiwanie zostaje uciszany ze strony tych, którzy szli za Jezusem. Tak jest i z nami: ilekroć chcemy przybliżyć się do Jezusa, napotykamy na przeszkody, często ze strony tych, którzy są z Jezusem. W kręgach tak zwanych pobożnych ludzi są i tacy, którzy nie chcą by byli od nich pobożniejsi. Jest to przejaw „niezdrowej" zazdrości.
To uciszanie, Bartymeusza jednak nie blokuje, a co więcej, on jeszcze mocniej zaczyna krzyczeć. W ten sposób Ewangelia ukazuje upór, który powinien być obecny w chrześcijańskiej modlitwie, zwłaszcza wówczas, gdy przychodzą zewnętrzne lub wewnętrzne przeszkody.
Oczywiste jest, że Jezus na takie uporczywe wołanie reaguje, przystaje i każe tym, którzy go dotychczas uciszali zawołać. Wszystko, co nazywamy apostolstwem, zawiera się w tej zachęcie: „Idź! Woła cię!".
Tej okazji, w której zaczynają być sprzyjające warunki, bo nawet przeciwnicy stają po jego stronie i zachęcają, Bartymeusz nie może zaprzepaścić. Zrzuca płaszcz, który jest jego jedynym zabezpieczeniem. Chcąc iść za Jezusem w pełni, musimy tak jak Bartymeusz, mieć odwagę zrezygnować z wielu przyziemnych spraw, odciąć się od zgromadzonego przez lata zbędnego balastu.
Jezus zadając ślepcowi pytanie, czego on tak naprawdę pragnie, zmusił go do zdefiniowania swego kalectwa. Nie powiedział mu: jesteś ślepy! Pragnął, by Bartymeusz sam siebie określił. Niekiedy powiedzenie komuś prawdy wprost sprawia, że jeszcze bardziej stara się ukryć tę prawdę o sobie. Najlepiej, jeśli człowiek sam stanie się odkrywcą swojego problemu, bo wtedy łatwiej mu z nim zerwać.
„Rabbuni". Bartymeusz nie zwraca się do Jezusa, używając zwyczajnego tytułu, który na kartach Nowego Testamentu często się pojawia, rabbi, nauczyciel, lecz nazywa Go „mój nauczyciel". Niewidomy w ten sposób pokazuje jak powinien uczeń nawiązywać osobistą i mocną relację z Mistrzem.
Wreszcie Jezus słyszy prośbę, jakiej od niewidomego oczekuje od dawna. Zobaczyć Pana stanowi życie dla człowieka.
Słowa „twoja wiara cię uzdrowiła" oznaczają zbawienie, w jakie wstępujemy, kiedy idziemy za Jezusem. Bartymeusz odzyskuje wzrok i coś o wiele większego: otrzymuje oczy, aby tak dobrze ujrzeć Jezusa, że odtąd chce zostać Jego uczniem.
Sytuacja Bartymeusza z początku tej sceny całkowicie się odmieniła: widzi, idzie drogą i nie musi już żebrać.
My, którzy wiemy o Jezusie o wiele więcej niż Bartymeusz, czy mamy oczy, aby na Niego patrzeć? Tak, aby poczuć rosnące w nas pragnienie, które rodziło świętych: „Chcę iść za Tobą".
ks. Leszek Skaliński SDS (http://swjozef.com/niedzielne_kazanie/xxx_niedziela_zwykla_rok_b_25_pazdziernika_2015_r/1853.html)
- Szczegóły
- Kategoria: Rozważania niedzielne
Ile razy rozważam spotkanie Jezusa z bogatym młodzieńcem, tyle razy wspominam te wszystkie rozmowy, w których ludzie stawiali pytania, a w rzeczywistości wyczekiwali na aprobatę ich postawy. Pytanie: „Co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?” prowokowało do sprawdzenia, co pytający dotychczas uczynił. A kiedy oświadczył, że przykazań dekalogu przestrzegał od swojej młodości, czekał jeno na pochwałę. Uzyskał ją w spojrzeniu Jezusa pełnym miłości. Nie spodziewał się jednak żadnych nowych wymagań. On miał już dobrze ustawione życie. Odkrył wartość dekalogu, na wierności przykazaniom budował przyszłość i cieszył się błogosławieństwem Boga na ziemi. Był bogaty. Wierność przykazaniom miała mu zapewnić zbawienie. Przyszedł do Jezusa tylko dlatego, by uzyskać pieczątkę pod własną koncepcją życia doczesnego i wiecznego. On już wszystko wiedział. On nie zamierzał nic zmieniać. Starotestamentalny ideał doskonałości religijnej doskonale harmonizował ze szczęściem doczesnym, które opiera się w dużej mierze na bogactwie.
Odpowiedź Jezusa była dla niego bardzo niemiłym zaskoczeniem. On jej nie szukał. Człowiek, który szuka, cieszy się, gdy znajdzie przewodnika znającego to, czego szuka. Młodzieniec nie szukał, był pewien, że jest na dobrej drodze wiodącej do królestwa Bożego. Czekał jeno na aprobatę.
Wielu ludzi jest podobnych do tego człowieka. Pytają, ale nie dlatego że interesuje ich prawda, lecz dlatego że potrzebują akceptacji ich koncepcji życia, ich rozwiązań, na które się zdecydowali. Gdy ktoś nie podzieli ich zdania, odchodzą smutni i mają często pretensje do pytanego, iż zburzył im pokój wewnętrzny.
Jezus, czysta Prawda, wiedział, kto przed Nim stoi. Podobał Mu się ten młodzieniec. Podobała się jego maksymalistyczna postawa. Stał przed Nim kandydat na apostoła — Jezus wezwał go do wejścia na drogę wiodącą do życia wiecznego. Do dekalogu dodał jednak jeden warunek. „Idź, sprzedaj wszystko, co masz i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną!”. Innymi słowy, Jezus zażądał od niego wysłania wpierw do Domu Ojca swojego doczesnego bogactwa, a dopiero po tej wysyłce obiecuje i jemu możliwość dotarcia do nieba. Takiego rozwiązania młodzieniec się nie spodziewał i mimo że Mistrz spojrzał na niego z miłością, „odszedł od Niego zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości”.
Jezus wykorzystał to spotkanie dla pouczenia uczniów o wielkim niebezpieczeństwie ukrytym w materializmie. Młodzieniec nie zdecydował się na propozycję Jezusa. Wolał nie ryzykować wysyłania swych dóbr do nieba. Został na walizkach, strzegąc ich zawartości.
Chrystus demaskuje główną metodę działania zła. Ono oczarowuje ludzi bogactwem i każe im w pieniądzach złożyć swoją ufność. Czyni ich przez to niewolnikami. Obciążeni dobrami tego świata nie są w stanie wejść do królestwa Bożego. Jezus jak zawsze, tak i w tym wypadku operuje bardzo konkretnym obrazem: „Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego”. Obraz był tak szokujący, że uczniowie postawili pytanie: „Któż więc może się zbawić?”. Ich rozumowanie było poprawne. Wielbłąd przez ucho igielne nie przejdzie. Po ludzku sądząc nikt nie ma szans zbawienia. Jezus jednak uspokaja: „U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga; bo u Boga wszystko jest możliwe”.
Piotr chce mieć pewność, czy jego decyzja opuszczenia wszystkiego i pójścia za Chrystusem była mądrą decyzją. On zrealizował żądanie Jezusa, które tak zasmuciło młodzieńca. Mistrz go uspokaja. W ewangelicznym ubóstwie nie chodzi o to, by nic nie mieć, lecz o to, by być wolnym od dóbr doczesnych. Kto tę wolność posiądzie, już w tym życiu otrzyma „stokroć więcej”, a w przyszłym — życie wieczne.
Kto wie, czy wielu ubogich ludzi Trzeciego Świata nie uprzedzi chrześcijan w królestwie niebieskim. Niejeden wykąpany w wodzie chrztu stanie przed bramą Domu Ojca jak wielbłąd przed uchem igielnym i stwierdzi, że przekroczenie tej bramy jest dla niego niemożliwe. Jezus kończy to pouczenie znamiennym ostrzeżeniem: „Wielu pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi”.
To w tym kontekście należałoby odczytać wszystkie wizyty papieskie w krajach Trzeciego Świata. Jan Paweł II pragnie, by ludzie odkryli wartość ubóstwa. Pamiętając o ewangelicznej igle wzywa bogatych, by wielbłądzie garby dóbr tego świata rozdali ubogim i mogli wejść do królestwa niebieskiego. Biednych natomiast zachęca, by odkryli zbawczy wymiar swego ubóstwa. Jest to jeden z głównych wątków jego papieskiego nauczania.
Ks. Edward Staniek (http://www.mateusz.pl/czytania/2018/20181014.html)
- Szczegóły
- Kategoria: Rozważania niedzielne
Zdumiewający tupet okazali dwaj synowie Zebedeusza, umiłowany uczeń Jezusa Jan i jego brat Jakub, gdy przedstawili prośbę, by w chwale Mistrza jeden z nich siedział po prawej stronie a drugi po lewej. Szokuje sama prośba świadcząca o nieopanowanej ambicji braci i szokuje sposób, w jaki proszą. Chcąc mieć pewność, że zostaną wysłuchani, wpierw stawiają żądanie: „Chcemy, żebyś nam uczynił to, o co Cię poprosimy”. Przygotowują grunt. Słowo „chcemy” świadczy wyraźnie o próbie „wymuszenia” na Jezusie realizacji prośby. To już nie jest prośba, to jest żądanie.
Ta historia często się powtarza. Wielu podchodzi do Boga nie z prośbą, lecz z żądaniem. Rzecz się ma podobnie jak w kawiarni, gdzie gość przy stoliku prosi kelnera, ale jego prośba jest żądaniem. Kelner ma obowiązek spełnić tę prośbę, a gość ma prawo stawiać żądania. Przeniesienie tej postawy na Boga to poważne nieporozumienie. Jest bowiem wręcz odwrotnie, to Bóg mógłby potraktować człowieka jak kelnera, jak pełniącego Jego polecenia, nigdy odwrotnie. Z Ewangelii dowiadujemy się, że nawet Bóg nie traktuje człowieka jak chłopca na posyłki, choć ma do tego prawo, lecz traktuje go jak przyjaciela. Tymczasem człowiek ma tendencje do sprowadzania Boga do roli swego sługi. Rodzi się więc ta tendencja w sercu nadętym pychą. Człowiekowi się wydaje, że im częściej wydaje rozkazy, tym jest ważniejszy. Im więcej ludzi jest do jego dyspozycji, tym większa jest jego wartość. Sny o wielkości łączą się z reguły z rzeszą wielbicieli, dumą sukcesu, rozgłosem i podziwem.
Człowiek jednak nigdy nie będzie sobą, jeśli stara się realizować życie w garniturze o dwa numery dla niego za dużym. Prawdziwa wielkość umie zająć właściwe miejsce. Każdy z nas ma przygotowane miejsce przez Boga zarówno tu na ziemi, jak i w niebie. To drugie jest ściśle uzależnione od postawy, jaką zajmiemy wobec miejsca przygotowanego na ziemi. Jeśli potrafimy je przyjąć z radością i zrealizować życie tak, jak zaplanował Bóg, to i w przyszłym życiu odnajdziemy się w pełni. Ten, komu nie odpowiada, jako zbyt niskie lub zbyt wysokie miejsce wyznaczone na ziemi, nie będzie szczęśliwy ani tu, ani tam. Jakże często Jezus musiałby nam powiedzieć: „Nie wiecie, o co prosicie”. Nasze modlitwy przypominają żądanie synów Zebedeusza. Chcemy, by Bóg spełnił naszą wolę. Chcemy wymusić na Nim, by swoją wolę dostosował do naszej. Śmieszny jest człowiek, który podchodzi do Boga z żądaniem. Zdradza w tym swoją głupotę. Gdyby pamiętał, kim jest Bóg, nigdy nie uczyniłby takiego nietaktu.
Bóg jest mądrością pochyloną nad nami z miłością. Czy dziecko świadome miłości swego ojca odważy się żądać spełnienia swoich zachcianek? Czy nie jest ono przekonane, iż ojciec doskonale wie, co dla niego dobre, i uczyni wszystko, by je przy każdej nadarzającej się okazji ubogacić?
Kobieta licząca blisko pięćdziesiąt lat odkryła, iż wszystkie nieszczęścia w jej życiu, a było ich sporo, wynikały z tego, że zmuszała Boga, by spełniał jej życzenia. Gdy się to nie stało, miała do Niego wielkie pretensje, a gdy się stało, okazywało się, że wychodziło to na jej niekorzyść. Stracone dziecko, rozbite małżeństwo, nieudane związki, konflikt z rodzicami, ciągłe poszukiwanie innej pracy, choroby... Zmęczona swym życiem odkryła, że najmądrzejszym rozwiązaniem jest zgoda na to, co daje Bóg. Dziś prosi Go o wiele rzeczy, lecz dodaje: „nie moja, lecz Twoja wola niech się stanie”. Dostrzegła mądrość Boga i korzyści, jakie daje zgoda na Jego wolę. Tysiąc razy lepiej poprosić Boga o coś do zjedzenia, niż stawiać żądania co do swojego menu. Ile razy człowiek coś „wymusi” na Bogu, tyle razy mu to zaszkodzi. Nie jest to jednak wina Boga, lecz człowieka. Trzeba sporo czasu i doświadczenia, by to dostrzec.
Pokora polega na dobrowolnym zajęciu tego miejsca, jakie Bóg nam wyznaczył. Św. Augustyn napisał trafnie: „gdzie pokora, tam majestat”. Miejsce wyznaczone nam przez Boga jest zawsze otoczone majestatem Jego autorytetu. Ten, kto je dobrowolnie zajmie, odkrywa na nim swoją prawdziwą wielkość.
Wspominamy dziś rocznicę wyboru Polaka na biskupa Rzymu. Ktokolwiek bliżej zna Karola Wojtyłę jako kapłana, biskupa, kardynała, papieża, ten stosunkowo łatwo odkryje, że jest on konkretnym urzeczywistnieniem słów św. Augustyna: „gdzie pokora, tam majestat”. Nie co innego, lecz umiejętność zajęcia, na każdym etapie życia, tego miejsca, które wyznaczył mu Bóg, decyduje o jego wielkości. Po latach jego pontyfikatu warto i z tego punktu widzenia spojrzeć na jego świadectwo.
Ks. Edward Staniek (http://www.mateusz.pl/czytania/2018/20181021.html)
- Szczegóły
- Kategoria: Rozważania niedzielne
Jedna z najboleśniejszych ran współczesnego człowieka to niezwykle częste rozdarcie serc, które Bóg złączył. Rana rozwodów. Krwawiąca, paraliżująca ruchy jednej i drugiej strony, a przede wszystkim raniąca serca dzieci. W spotkaniu serc męża i żony Bóg uczynił gniazdo bezpieczeństwa dla ich dzieci. One tu się poczynają, tu wzrastają, tu wychowują, aż do pełnej samodzielności.
Dwa serca połączone miłością są w stanie zbudować dla siebie i swoich dzieci dom szczęścia. Wszystko inne jest jeno dodatkiem. Najważniejsze jest, by odpowiedzialne skrzydła miłości objęły serca tworzące dom. Jeśli się to stanie, jest w nim przytulnie, bezpiecznie, dobrze, bo ich pieśnią jest harmonia kochających serc. Tak zaprogramował człowieka Bóg.
Niedojrzałość ludzka przejawia się między innymi w braku odpowiedzialności za decyzję budowy domu szczęścia. Słabe poznanie partnera i nieumiejętność życia prawdziwą miłością prowadzi do dramatu. Zamiast domu szczęścia powstaje sala wzajemnego torturowania. Finał jest znany. Zmęczeni, uciekają od siebie z głębokim poczuciem klęski.
Zdumiewa fakt, że ludzie niedojrzali ciągle mają do Boga pretensje o to, że decyzja zawarcia małżeństwa wiąże ludzi w sposób nieodwracalny aż do śmierci. Ciągle też szukają jakichś sposobów, by usprawiedliwić rozpad małżeństwa i możliwość zmiany partnera. Tak było w Starym Testamencie. Mojżesz zgodził się na takie żądanie ludzi i w trudnych wypadkach pozwolił stosować list rozwodowy. Chrystus znosi to Mojżeszowe złagodzenie. Wzywa do uszanowania decyzji Boga. I mimo tak jasnego postawienia sprawy przez Zbawiciela, wśród chrześcijan coraz częściej pojawiają się żądania, by je zlekceważyć i usprawiedliwić rozpad małżeństwa. Ludzie, którzy popełnili błąd niewłaściwego doboru partnera, chcą udowodnić, że są mądrzejsi od Boga i lepiej znają drogę do szczęścia, niż On. Jezus jednak dobrze wie, że ze zranionego serca nie da się budować nowego, szczęśliwego domu. „Co więc Bóg złączył, tego człowiek niech nie rozdziela!” /Mk 10, 9/.
Z punktu widzenia religijnego warto wśród wielu przyczyn wzrastającej liczby rozpadających się małżeństw dostrzec dwie. Pierwsza to brak odpowiedniego przygotowania do małżeństwa. Niewielu młodych ludzi dorasta do podjęcia obowiązków dobrej matki i odpowiedzialnego ojca. Ich niedojrzała decyzja zyskuje wymiar prawny, a w Kościele sakramentalny, i przez to jej konsekwencje są już całożyciowe. Zbyt późno odkrywają swą pomyłkę, a jej naprawa przerasta ich możliwości. Skoro bowiem nie byli odpowiednio przygotowani do budowy domu szczęścia, tym bardziej nie są przygotowani do jego ratowania, gdy się rozpada. Nie należy się też dziwić, że w chwili próby nie umieją sprostać zadaniu i ratują się ucieczką. Ucieczka ta jednak jest ich klęską. Trzeba odkryć ten mechanizm, ponieważ skuteczna praca nad zahamowaniem wzrostu ilości rozwodów wiedzie przez udoskonalenie wychowania młodych, w rodzinie i Kościele, do pełni odpowiedzialności za budowę rodzinnego domu.
Druga przyczyna jest jeszcze poważniejsza. Nowożeńcy stając przy ołtarzu dają Bogu słowo, że nie opuszczą współmałżonka aż do śmierci. Gdyby potraktowali Boga jako konkretną osobę i wiedzieli Komu dają słowo, to oddaliby życie, ale danego Mu słowa by nie złamali. Niesłowność wobec Boga jest zawsze brakiem szacunku dla Niego. Niesłowny człowiek nie traktuje na serio ani współmałżonka, ani Kościoła, ani Boga. Dotykamy tu słabości wiary. Wierność miłości małżeńskiej można budować w sposób pewny jedynie w oparciu o Boga. „Co więc Bóg złączył, tego człowiek niech nie rozdziela!”. Kto wie, kim jest Bóg, nie będzie Go poprawiał, lecz uczyni wszystko, by współpracować z Nim w łączeniu serc i budowie domu szczęścia.
Ks. Edward Staniek (http://www.mateusz.pl/czytania/2018/20181007.html)